Wiele osób zadaje sobie dzisiaj pytanie, czy warto kupić samochód na prąd. Powodów może być kilka. Przede wszystkim nadal darmowe stacje ładowania, a więc niskie koszty eksploatacji. Do tego darmowy parking w centrum miasta oraz możliwość jazdy bus pasami. Korzystaliśmy tydzień z Renault Zoe, by przekonać się, czy ten samochód sprawdza się w wielkim mieście. Zapis wrażeń znajdziecie poniżej. Poczytajcie.
https://www.youtube.com/watch?v=-_AqzxnCC3M
Dzień 1 – jak się je samochód elektryczny
Renault Zoe to nieduże, miejskie auto, rozmiarów mniej więcej Clio. Odbieram go z salonu Renault na ulicy Puławskiej. Pozornie wszystko jest takie samo, jak w przypadku normalnego samochodu. Jest kierownica, automatyczna skrzynia biegów. Krótka instrukcja obsługi ładowania i mogę ruszać. Na małym wyświetlaczu niepokojąca informacja o zasięgu – zaledwie 300 kilometrów. Trochę się obawiam, bo mój normalny Renault przejeżdża po mieście więcej niż 400 na jednym tankowaniu.
Naciskam guzik start i… guzik. Nic nie słychać. Odruchowo sprawdzam, czy wszystko jest w porządku. Ale owszem, jest. Tutaj nie ma po prostu silnika spalinowego. Nie ma żadnych wibracji. Tylko napis READY na wyświetlaczu. Powoli ruszam i przez pierwsze kilka godzin jeżdżę bardzo ostrożnie i zachowawczo. Powoli, z namysłem. Tego dnia przejeżdżam 70 kilometrów. Podoba mi się jak cicho jest w środku, to, że nie słychać silnika jest naprawdę niesamowite. Uczucie trochę jak na rowerze, ale rowerze z karoserią. Zasięg spadł do 250 kilometrów. Nie jest źle.
Dzień 2 – szkoła bus pasów, spotkanie z policją
Samochody elektryczne mogą korzystać z bus pasów. W wielkim mieście to istne zbawienie, bo samochodów mnóstwo, mostów mało. Przekonuję się, jak bardzo nasi kierowcy nie dojrzeli do samochodów elektrycznych. Kierowca autobusu mnie obtrąbił, że blokuję mu pas. Naklejki na drzwiach nic mu nie powiedziały. Inni kierowcy próbują złośliwie zajeżdżać drogę – niekiedy. Nawet policja próbowała mnie zatrzymać. Dopiero gdy zauważyli, że to samochód elektryczny, to machnęli ręką.
Jeżdżenie bus pasami pozwala ominąć korki. Ale nie jest ani łatwe ani przyjemne, bo wiele osób, widząc, że osobówka pomyka takim pasem, samemu zjeżdża na niego i zajeżdża drogę, blokuje. Potrzeba zdecydowanie więcej edukacji!
Sama świadomość jeżdżenia samochodem elektrycznym jest bardzo fajna. Podwożę kilku znajomych w różne miejsca. Wszyscy zachwyceni. Mina rzednie dopiero wtedy, kiedy dowiadują się ceny. Tyyyyyyle kasy za Renault? – pytają. Ale z drugiej strony owo „tyle kasy” zwraca się po jakimś czasie. Spróbuję to później policzyć.
Dzień 3 – ale ta ładowarka jest zajęta!
Trzeci dzień oznacza testy ładowania. Muszę się wybrać do jednego ze słupków, który umożliwia bezpłatne „zatankowanie” samochodu. W moim wielkim mieście jest ich teoretycznie bardzo dużo. Dzień wolny od pracy, nie spodziewam się problemów. Jednak nie ma lekko, drodzy Państwo. Naprawdę nie ma lekko. Poszukiwania rozpoczynam od mapy ładowarek i ruszam.
Godzina 10:00, ładowarka przed miejskim ratuszem. Niestety… oba miejsce zajęte. Ładuje się Nissan Leaf oraz jego brat bliźniak. Na wyświetlaczu tyle godzin do naładowania, że szybko opuszczam to miejsce. Godzina 10:15, Centrum Nauki Kopernik. Oba miejsca przy ładowarce zajęte. Zwykłymi samochodami, a ja nie mogę się tu zatrzymać i ładować. Godzina 10:20, 300 metrów dalej są ładowarki przy siedzibie firmy. Cztery miejsca wolne, luksus. Lecę wkładać wtyczkę. Najpierw od strony samochodu, później do ładowarki. Renault chwilę szumi, piszczy i wyświetla wyrok – trzy godziny. Za to kompletnie za darmo. Czas na lody i spacer nad Wisłą.
Później pojeździłem jeszcze trochę po różnych ładowarkach. Większość była zajęta. Samochody elektryczne zaczynają być popularne.
Pewien problem sprawiają kable do ładowania. Są grube, ciężkie i wyjątkowo nieporęczne. Zajmują dużo miejsca. Facet sobie poradzi, ale to nie jest rozwiązanie dla delikatnych kobiecych dłoni z wypielęgnowanymi paznokciami. Szczególnie w czasie deszczu, gdy kabel ciągnie się po ziemi, asfalcie, a potem robi się brudny i śliski. Czekam na technologię bezprzewodową.
No i jedna ważna rzecz – Zoe ma też ładowarkę ze zwykłego gniazdka. Wtedy trwa to nawet kilkanaście godzin, ale na takie nocne ładowanie jest ok. Ta przyjemność wymaga jednak dopłaty.
Dzień 4 – na sportowo czy statecznie?
W czwartym dniu znam wszystkie plusy i minusy elektrycznego samochodu na wylot. Jeżdżę niczym rasowy pirat drogowy, może nie za szybko, za to często gaz w podłodze. Renault Zoe zachowuje się jak gokart. Uwielbiam startować spod świateł i obserwować zdumione miny kierowców bardzo mocnych sportowych samochodów.
Renault Zoe jest jak znikający punkt. Błyskawicznie przyspiesza, nie czyniąc przy tym najmniejszego hałasu. Za przyspieszanie i jazdę na sportowo płaci się jednak karę – w postaci dużego zużycia energii. W zasadzie jazda Renault Zoe może być bardzo ekonomiczna, wtedy bez specjalnych szaleństw przejedziemy tych 300 kilometrów, albo bardzo dynamiczna. Zasięg leci na łeb na szyję i z obiecanych 300 robi się jakieś 176,5.
Ale elektryczny silnik kusi, bo tu nie ma skrzyni biegów, a maksymalny moment obrotowy dostępny jest od samego początku.
Ciąg dalszy nastąpi! Przede mną jeszcze trzy dni jazdy. Zobaczcie jeszcze, jak komentowaliśmy pierwszą jazdę Zoe 5 lat temu:
Najnowsze komentarze