W poprzednim materiale poruszyłem kwestie związane z komunikacją oraz leksykalne wiążąc je trochę z pierwszymi atrakcjami turystycznymi. Dziś pora na kolejną wizytę w największym podobno mieście świata, jakim jest Szanghaj. I na dziś proponuję Wam wizytę w kilku świątyniach, ale nie tylko.
Za najstarszą świątynię w Szanghaju uchodzi Jing’an. Powstała w 247 roku naszej ery, a więc jeszcze przed powstaniem miasta. Szanghaj zbudowano później. Samą świątynię po blisko tysiącu latach przeniesiono w obecnie zajmowane miejsce, początkowo bowiem stała nad brzegiem rzeki Wusong (inna nazwa, to Suzhou). Wusong uchodzi do Huangpu na północnej krawędzi wspomnianego wczoraj Bundu, niemalże w centrum Szanghaju.
Wróćmy jednak do świątyni Jing’an. Łatwo do niej dotrzeć, bo nie wyobrażam sobie, by będąc w Szanghaju nie przejść się słynną ulicą Nankińską (Nanjing Road, 南京路). Jing’an stoi na jej północnej stronie, ale w zachodniej części Nanjing Road. Szukając jej nie przejmujcie się nowoczesną zabudową całej ulicy. Szanghaj, jak Paryż, nie powinien Was zdziwić żadnymi kontrastami. Zresztą Szanghaj był swego czasu nazywany Paryżem Wschodu.
Świątynia Jing’an robi duże wrażenie, choć przed wejściem do niej człowiek nie zdaje sobie sprawy z rozmiarów kompleksu. Stan obecny świątyni jest efektem prac renowacyjnych prowadzonych w ostatnim ćwierćwieczu. W okresie rewolucji kulturalnej obiekt został zamieniony w halę fabryczną i dopiero w latach 80. XX wieku zwrócono ją wspólnocie religijnej. Przez ponad pięć lat trwały prace konserwatorskie, a od 1990 roku Jing’an ponownie otwarto. Dziś to wspaniały obiekt, w którym jednakże nie da się nie zauważyć dość komercyjnego charakteru.
W samej świątyni jest jeszcze „normalnie”. Owszem, można zapalić kadzidełka kupione za drobną opłatą. Można „dać na wypominki” – najwyraźniej w buddyzmie też funkcjonuje coś takiego, a przynajmniej nam się to tak skojarzyło. Owszem – płaci się za wstęp do Jing’an. Ale bilet kosztuje 50 juanów, więc nie jest to dla nas kwota przesadnie wygórowana. Ale już na zewnętrznych pierzejach kompleksu nie brakuje sklepów, zakładów usługowych, czy kilkupiętrowej restauracji i jakoś nie wierzę, że mnisi nie mają z tego ani grosza ;-)
Nie zmienia to jednak faktu, że odwiedzając Szanghaj trzeba też zobaczyć świątynię Jing’an. A tam spojrzeć na jedenastotonowy posąg siedzącego Buddy mierzący blisko 4 metry wysokości. Można też oglądać Buddę z nefrytu, ale nie jest to ten ze Świątyni Nefrytowego Buddy. Swoją drogą wiąże się z tym pewna ciekawostka.
Szanghaj odwiedziłem po raz pierwszy, ale ja tak mam, że zwykle sprawiam wrażenie pewnie czującego się w każdym miejscu człowieka. W pewnym momencie, przed budynkiem kryjącym posąg owego 11-tonowego Buddy, podszedł do mnie jakiś mężczyzna i po angielsku zapytał, czy to jest właśnie Świątynia Nefrytowego Buddy. Powiedziałem mu, że nie i do tego wytłumaczyłem, jak dotrzeć do tamtego obiektu. Choć sam jeszcze w nim nie byłem – planowaliśmy to na dalszą część tego dnia.
Tak też zrobiliśmy. Najpierw jednak postanowiliśmy coś zjeść. Chcieliśmy coś lokalnego, ale niekoniecznie jedzonego na ulicy. W kilkupiętrowej restauracji mieszczącej się na tyłach świątyni Jing’an serwuje się dania różnych kuchni, także włoskiej i francuskiej. Szanghaj jest wszak światową metropolią. Niestety kilka pięter było nieczynnych z uwagi na godzinę – akurat mieli przerwę. W czymś przypominającym fast food zachodniego świata jeść zaś nie chcieliśmy. Ruszyliśmy więc w stronę Świątyni Nefrytowego Buddy rozglądając się za odpowiednią jadłodajnią.
Na nic nie mogliśmy się zdecydować, ale po drodze kupiliśmy truskawki. Nie były tak wspaniałe, jak te rok temu w Pekinie, ale i tak zjedliśmy je ze smakiem. Są nieco inne, niż te w Polsce, pojawia się w nich bowiem nuta poziomkowa. Ceny – bardzo różne, warto więc sprawdzić w kilku miejscach, bo może się okazać, że kawałek dalej są o połowę tańsze za podobną ilość.
Znaleźliśmy jakąś lokalną restaurację przy Anyuan Road, czyli przy tej ulicy, przy której mieści się Świątynia Nefrytowego Buddy. Można było tam zamówić np. coś, co właśnie pływało w jednym z wielu akwariów. Zdecydowaliśmy się jednak na mięso, choć mam wrażenie, że kelner był w stanie zgodzić się, że wszystko, co zamawiamy, to kurczak, wieprzowina, czy wołowina – zależnie od tego, o co zapytaliśmy ;-)
Po krótkiej chwili oczekiwania otrzymaliśmy zamówione dania. W smaku były niezłe, ale jadło się niezbyt wygodnie. To jedna z knajpek, w których sztućców się nie podaje, musieliśmy sobie więc radzić pałeczkami, a to niełatwe, gdy ma się do zjedzenia resztki mięsa z drobnych kawałków kości na przykład. Albo mięso z płatami tłuszczy, czy innymi błonami – trudno odgryźć to, co dobre od tego, czego jeść się ochoty nie ma ;-)
Pomagając sobie dobrym piwem jakoś jednak skonsumowaliśmy obiad i poszliśmy kolejnych 300 mniej więcej metrów, jakie dzieliły nas od Świątyni Nefrytowego Buddy. Dotarliśmy tam dokładnie o 16:33, czyli o trzy minuty spóźniliśmy się, by zmieścić się w godzinach otwarcia obiektu! Nie ma to tamto – to Chiny, kraj porządku. Chciał, nie chciał musieliśmy przełożyć zwiedzanie świątyni na inny dzień. Dynamicznie zmieniliśmy więc plany i pojechaliśmy do biznesowej dzielnicy Pudong.
Wysiedliśmy na stacji Lujiazui i robiąc zdjęcia podczas późnego popołudnia udaliśmy się w kierunku Shanghai World Financial Center (to ten przypominający otwieracz do butelek). Postanowiliśmy wjechać na taras widokowy tego budynku, drugiego co do wysokości w Szanghaju. Ma blisko 500 metrów wysokości, a najwyższe, setne piętro, na które może wjechać turysta, znajduje się 474 metry nad ziemią. Najdroższy wariant zwiedzania obejmuje piętra 94., 97.i 100. i na taki się zdecydowaliśmy. Bilet dla osoby dorosłej kosztuje 180 juanów (ok. 120 zł). W cenie otrzymacie też pakiet kuponów zniżkowych do zlokalizowanych w SWFC restauracji.
Warto wjechać na samą górę (budynek ma 101 pięter, czyli wjeżdża się na przedostatnie), bo widok zapiera dech w piersiach. Wprawdzie Szanghaj dość często spowity jest smogiem, ale przy właściwym doborze dnia (wietrznie) i ewentualnie jego pory (po zmroku) powinniście uzyskać fajne efekty, bo światła się trochę jednak i przez ów smog przebijają.
My mieliśmy niezłą widoczność. Na najwyższym piętrze przeszklona jest też część podłogi, dzięki czemu można obserwować to, co dzieje się u stóp wieżowca. Wrażenia są naprawdę fajne i zdecydowanie warto wydać tę kasę, żeby móc to wszystko zobaczyć. Nie rozumiem tylko Chińczyków, którzy wjeżdżają na górę, a potem praktycznie nie podziwiają widoków, tylko stoją lub siedzą z nosami w smartfonach i piszą SMS-y, albo przeglądają Internet. Zwłaszcza, że nie widziałem, by którykolwiek z nich oglądał Francuskie.pl ;-)
Ale to akurat cecha powszechna. Szanghaj wkrótce się wyludni, bo masa Chińczyków zabije się wpadając pod samochód, na słup, czy do otwartej studzienki, bo wgapiać się będzie w ekran, a nie w drogę przed sobą ;-) Nie – ta katastroficzna wizja się nie spełni. Oni wpatrują się w te swoje smartfony, ale doskonale wiedzą, gdzie idą i czy mają coś na kursie kolizyjnym! Niemniej jednak Chińczyków wgapiających się w te swoje ekraniki spotkacie po prostu wszędzie. Oni niemal ze sobą nie rozmawiają!
Następnego dnia pojechaliśmy ponownie na Anyuan Road i już bez problemów weszliśmy do Świątyni Nefrytowego Buddy (Shanghai Jade Budda Temple, 玉佛禪寺). Bilet kosztuje tylko 20 juanów, czyli ok. 12 zł. Przewodnik Michelin, jaki kupiliśmy jeszcze przed wylotem do Chin, twierdzi, iż bilet do tego obiektu kosztuje 5 juanów plus dodatkowych 10 za zwiedzanie Sali Nefrytowego Buddy. To już jednak nieaktualne – płaci się 20 juanów i zwiedza wszystko, co się chce.
Sama świątynia może nie rzuca na kolana, choć niewątpliwie warto ją zwiedzić. Koniecznie zaś trzeba zobaczyć samego Nefrytowego Buddę. Aktualnie jest przeniesiony do zastępczej sali z uwagi na trwający remont. Oznakowanie jest jednak jasne i po prostu nie da się tam nie trafić. Wewnątrz zdjęć jednak robić nie wolno, a my, praworządni obywatele z Europy, zakazu łamać nie zamierzaliśmy. Zwłaszcza, że oprócz kamer, porządku pilnuje także obsługa. Niemka zwiedzająca salę tuż za nami chyba zakazu nie zauważyła (jakaś niedowidząca, czy jak?) i natychmiast zwrócono jej uwagę. Nefrytowego Buddę możecie jednakże zobaczyć choćby w Wikipedii.
Sama Świątynia Nefrytowego Buddy pochodzi z końcówki XIX wieku, nie jest więc jakaś dramatycznie stara. Szanghaj ma wiele starszych budowli. Świątyni historia jednakże nie oszczędzała i jej losy były dość burzliwe. Dziś jest nie tylko ważnym miejscem religijnym i turystyczną atrakcją, ale też obiektem pozwalającym żyć mnichom na przyzwoitym, jak sądzę, poziomie. Na terenie świątyni działają restauracje, sklepiki z pamiątkami (tanio nie jest), a wszystko to musi przynosić spory dochód. Inna sprawa, że co poniektóre pamiątki wyceniane są na nawet kilkadziesiąt tysięcy juanów – to ręczna robota, często w nefrycie, czy może raczej w jadeicie.
Ze Świątyni Nefrytowego Buddy metrem (a jakże!) udaliśmy się na Starówkę. Szanghaj ma bowiem takie miejsce, nastawione głównie na turystów i takie trochę cepeliowe. Mieści się ona wokół Ogrodu Yuyuan (Yu Garden; 豫園). Najłatwiej dotrzeć tam wysiadając na stacji metra o tej samej nazwie (Yu Garden) i udać się w kierunku wschodnim.
Oprócz samej Starówki koniecznie trzeba tam zobaczyć jeszcze dwa ważne obiekty. Jeden, to Świątynia Boga Miasta. Drugi – same ogrody Yuyuan. Wstęp do Świątyni Boga Miasta kosztuje tylko 10 juanów. Może po Świątyni Jing’an i Świątyni Nefrytowego Buddy jakoś szczególnie Was ona nie zachwyci (warto więc zobaczyć ją na początku), ale i tak jestem zdania, że trzeba ją uwzględnić w planach zwiedzania.
Świątynia owa poświęcona jest w zasadzie dwóm osobom. Jedna z nich, to patron miasta, Qin Yubo. To postać historyczna. Był administratorem Morza Wschodniego za czasów dynastii Yuan, uczonym, a żył w XIV wieku. Drugi wielce czczony w tej świątyni osobnik, to generał Huo Guang żyjący w II-I wieku p.n.e.
Bardzo ciekawym miejscem, niemal w środku wielkiej aglomeracji, jaką jest Szanghaj, jest Ogród Yuyuan. Założył go w XVI wieku Pan Yunduan, gubernator prowincji Sichuan, jako miejsce wypoczynku dla swojego starego ojca. Biorąc pod uwagę powierzchnię, zróżnicowanie terenu, budowle i bogactwo roślinności, a do tego liczne stawiki i oczka wodne (zarybione i zażółwione), ojciec musiał chyba mieć wszczepiony GPS, żeby dało się go tam znaleźć ;-) Miejsce jest oczarowujące! Wprawdzie w kwietniu dopiero zaczyna tam wszystko rozkwitać i maj byłby już pewnie dużo ciekawszym miesiącem do zwiedzenia tego przybytku, ale i tak jestem zachwycony Ogrodem Yuyuan. Jak twierdzą złośliwi, to jedyne faktycznie zabytkowe miejsce, jakim może się pochwalić Szanghaj ;-) Prowadzi do niego zygzakowaty most, który miał chronić przed złymi duchami.
Wstęp do Ogrodu Yuyuan kosztuje 40 juanów (ok. 24 zł) w wysokim sezonie (kwiecień-czerwiec i wrzesień-listopad), i 30 juanów (ok. 18 zł) poza sezonem (czyli w okresie lipiec-sierpień oraz grudzień-marzec). Uczniowie, studenci i emeryci (powyżej 60. roku życia), ale nie wiem, czy spoza Chin także, płacą połowę stawki. Dzieci do lat sześciu (ewentualnie do 130 cm wzrostu) wchodzą za darmo, podobnie jak osoby niepełnosprawne, czy pewna grupa służb mundurowych. Ale że jest ich w Chinach sporo, więc nie oczekujcie, że wyjaśnię, którzy to ;-) Zresztą nie sądzę, by wśród naszych Czytelników były osoby zainteresowane właśnie tą kategorią wejściówek ;-)
Z Ogrodu Yuyuan przeszliśmy znowu na Bund, którym udaliśmy się w kierunku północnym. Zatrzymując się na chwilę przy Shanghai People Yingxiong Memorial Tower, przeszliśmy przez most Waibaidu znany z krwawej historii. Po jego północnej stronie znajduje się konsulat rosyjski, jedyny, którego nie zamknięto w roku 1949. Stało się to jednak 11 lat później, kiedy doszło do nagłego pogorszenia stosunków rosyjsko-chińskich. Konsulat uruchomiono ponownie 30 lat temu.
Minęliśmy hotel Astor Mouse, a następnie Broadway Mansions z fasadą w stylu art déco, po czym dotarliśmy do metra i wróciliśmy do hotelu.
Ale zanim zakończymy dzisiejszą relację, pozwolę sobie dokonać pewnego skoku w czasie. Napisałem bowiem, że dzisiejszy materiał poświęcę świątyniom, acz nie jedynie im. Mieliśmy okazję zwiedzić także Świątynię Long Hua (龍華寺). Położona jest na południowym zachodzie miasta, ale łatwo można tam dojechać metrem linii 11 oraz 12. Punktem orientacyjnym, na który trzeba się kierować, co w tej nisko zabudowanej okolicy jest proste, jest siedmiopiętrowa pagoda. Ma wysokość ok. 40 metrów, ale zwiedzać jej nie można. Datowana jest na drugą połowę X wieku, podobnie, jak obecne zabudowania świątynne. Tyle, że pierwsza świątynia w tym miejscu zbudowana została już w połowie III wieku naszej ery!
Wstęp do Świątyni Long Hua kosztuje jedynie 10 juanów (ok. 6 zł) i zdecydowanie warto się tam zapuścić. Tym bardziej, że sporo tam zieleni, a na terenie świątyni panuje spokój, można się więc cudownie wyciszyć. A potem przejść do kolejnej, sąsiadującej z Long Hua Temple atrakcji turystycznej, o tym jednak napiszę już następnym razem.
Czas bowiem zakończyć dzisiejszą opowieść o dynamicznie rozwijającym się mieście mającym jednakże bardzo długą historię. Szanghaj dziś, to miejsce zupełnie inne, niż jeszcze pół wieku temu, ale niewątpliwie warto go odwiedzić. Postaram się przedstawić jeszcze więcej przemawiających za tym argumentów w następnym materiale. Już teraz Was do jego lektury zapraszam!
tekst i zdjęcia: Krzysztof Gregorczyk
Najnowsze komentarze