O aferze dieselgate słyszał chyba każdy, kto choć trochę interesuje się motoryzacją. Oczywiście masa usłużnych mediów robiła, co mogła, by wybielić Grupę Volkswagena. Zwłaszcza w Polsce. Wiele osób dało się nawet złapać na lep propagandy, jakoby sitko w dolocie i zmiany w oprogramowaniu jednostki sterującej silnika miały załatwić problem. Skoro to było takie proste, to czemu nie zrobiono tego od razu, tylko sprzedano kilkanaście milionów aut z nadmiernie trującymi silnikami? Niestety od chwili dieselgate przeciętny silnik wysokoprężny źle się kojarzy.
Rykoszetem dostały także marki, do których silników nikt nie miał zastrzeżeń. Zwłaszcza producenci francuscy, zwłaszcza Grupa PSA, nie poszli na skróty, tylko włożyli ciężkie pieniądze w badania i rozwój. Opracowali czyste silniki, wyposażone w filtry cząstek stałych i systemy redukcji katalitycznej. Tymczasem zależne od Niemców polskojęzyczne motogazetki pisały, jak wycinać filtry cząstek stałych. Suche, stosowane z reguły przez Niemców, faktycznie generowały koszty, ale to filtrom mokrym stosowanym przez PSA zarzucano, że trzeba w nich uzupełniać „drogi płyn”. Owszem – kosztowało to kilkaset złotych, ale robiło się raz na kilkadziesiąt tysięcy kilometrów. Ale czy przeciętny Polak jeżdżący uwielbianym niemieckim dieslem kojarzy różnice między tymi filtrami? Nie sądzę.
Ale mamy kolejną aferę. Zanim jednak do niej przejdę pozwolę sobie jeszcze na zacytowanie wypowiedzi użytkownika „trefnego” silnika TDI, w którym podobno wspomniane sitko i zmiany w sofcie miały załatwić kwestię wielokrotnie przekroczonych norm emisji tlenków azotu. Bardzo niezdrowych.
Ja przewidziałem od samego początku, że sama zmiana oprogramowania w celu zmniejszenia emisji tlenków azotu bez utraty mocy i pogorszenia osiągów jest po prostu niemożliwa dlatego odmawiałem zdecydowanie na takie działania ze strony koncernu mimo wielokrotnym wezwaniom i telefonom.
Mój Superb kupiony w salonie Skody 6 grudnia 2012 r. podobnie jak i inne silniki 2.0 tdi mające oszukańcze oprogramowanie faktycznie posiadają moc nie 170 KM a 182 KM. Zmiana oprogramowania miała prawdopodobnie na celu zejście do mocy deklarowanej w papierach auta albo i niżej gdyż jedynie w ten sposób można obniżyć emisję tlenków azotu.
(…)
Byłem na hamowni i moje auto ma około 184 KM.
Dla osób chcących mimo wszystko zmienić oprogramowanie zalecam zmierzenie mocy na hamowni na fabrycznym oprogramowaniu i po zmianie i wszystko będzie wiadomo.
Moc auta zaniżano w papierach żeby pokazać konkurencji i klientom że auta grupy VW mimo podobnej mocy jak auta innych koncernów mają dużo lepsze osiągi i to jest faktem.
Dzięki temu oszustwu spora liczba klientów po jazdach próbnych autami różnych marek musiała przyznać że silniki VW są bezkonkurencyjne w kategorii osiągów.
Pozyskano w ten nieuczciwy sposób wielu klientów ponieważ pierwotnie zamierzałem kupić Forda Mondeo. Mówię o nowych autach z salonu.
Po jeździe próbnej osiągi i dynamika Superba przeważyły szalę na jego korzyść.
Tyle jeden z właścicieli samochodu z oszukańczym silnikiem (pisownia oryginalna). Normalnie pewnie nawet bym tym ludziom nie współczuł – sami sobie winni. Ale to, co wychodzi na jaw teraz, stawia niemieckie koncerny (już nie tylko Grupę Volkswagena) w naprawdę nieciekawym świetle. Zwłaszcza teraz, w okolicach rocznicy wyzwolenia obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu.
Okazuje się bowiem, że już w 2007 roku koncerny Volkswagen Group, Daimler oraz BMW wsparły badania sprawdzające wpływ spalin silników wysokoprężnych na ludzi. Kurczę, świetnie, chciałoby się zakrzyknąć. Tyle, że badania te prowadzono… na ludziach. Czy z czymś Wam się to nie kojarzy?…
Badanie zakładało, że 25 osób będzie wdychać powietrze zanieczyszczone spalinami z silników wysokoprężnych. Miały one być przeprowadzane w klinice współpracującej z Uniwersytetem w Aachen (pol.: Akwizgran). Oczywiście niemieckim zwyczajem koncerny Volkswagen Group, Daimler oraz BMW potępiły te eksperymenty. Eksperymenty, które wcześniej wsparły, a może nawet zleciły – któż to wie. Aferę nagłośnił „Stuttgarter Zeitung”.
„To kolejny strzał w olej napędowy. Ta sprawa pokazuje, jak producenci samochodów przekroczyli moralne i etyczne granice w walce o dopuszczenie oleju napędowego do użytku” – mówi Stefan Bratzel, dyrektor Center of Automotive Management in Bergisch Gladbach w Niemczech.
Oczywiście podkreśla się, że wspomnianych 25 uczestników badań, to byli ochotnicy, którzy podpisali wszelkie zgody na udział w eksperymencie. Uniwersytet w Aachen broni się, że badanie zostało zatwierdzone przez niezależną komisję etyki. Skoncentrowano się na skutkach zdrowotnych w miejscu pracy, takich jak spawacze i mechanicy, a nie tylko na spalinach z niemieckich diesli. Ale mi i tak kojarzy się to wszystko z cyklonem B i komorami gazowymi. Owszem nie ta skala i nie ten efekt, ale Niemcy najwyraźniej wciąż nie mają przesadnie wielkich oporów w przeprowadzaniu doświadczeń na ludziach…
Być może kojarzy mi się to zbyt mocno, dostrzegam zbyt dalekie analogie, może trochę to kreuję. Ale skoro media – także w Polsce – potrafią się oburzać na sklonowanie przez Chińczyków małpek (naczelnych), to spodziewam się, że i w tej sprawie zajmą stanowisko. Tylko jakoś niespecjalnie trafiłem na materiały na ten temat publikowane po polsku. Sam opieram się o publikację Automotive News.
Silniki diesla od lat były głównymi jednostkami napędowymi wielu niemieckich marek samochodowych. Dla Niemców afera dieselgate stanowi więc spory cios. Wprawdzie w Europie, zwłaszcza Środkowo-Wschodniej, Volkswagenowi w zasadzie żaden włos z głowy nie spadł, ale może czas naprawdę im się dobrać do skóry. Sprawa nie dotyczy tylko osób, które kupiły samochody z oszukańczymi silnikami. Dotyczy nas wszystkich, którzy oddychamy zatrutym powietrzem. De facto więc niemieckie koncerny wspierały (a może i finansowały) wspomniane badania, ale testują te swoje rozwiązania od lat na nas wszystkich!
Automotive News donosi, że Volkswagen w miniony weekend przepraszał za złe postępowanie, nazywając te testy błędem. I cóż nam z tego? Trzeba zapytać, co i ile zyskały niemieckie koncerny na tych badaniach prowadzonych przez Uniwersytet w Aachen. Jakie były wyniki tych badań, i czy nie poszły na marne, skoro Grupa Volkswagena wciąż sprzedawała silniki wyposażone w rozwiązanie fałszujące wyniki pomiarów, gdy cykl pomiarowy został wykryty?
BMW, dystansując się od badań, stwierdziło, że ocena badań prowadzonych na Uniwersytecie w Aachen powinna zostać dokonana przez niezależną instytucję posiadającą odpowiednią wiedzę fachową – taką jak komisja etyczna.
Daimler również obiecał przeprowadzić dochodzenie, twierdząc, że nie miał żadnego wpływu na badanie. „Jesteśmy zbulwersowani rozmiarem badań i ich realizacją” – zadeklarował Daimler. – „Potępiamy eksperymenty przeprowadzane w takich warunkach”. Teraz tak, ale od 2007 roku im to nie przeszkadzało? Dopiero teraz potępiają, gdy sprawa się „wylała”?
Niemcy niejednokrotnie mocno naginali prawo, a czasem wręcz je łamali. Swego czasu pisałem o różnych sytuacjach w tym kraju – z fałszowaniem wyników plebiscytów, z przekraczaniem prawa dotyczącego tzw. lokowania produktów, czy naginaniem warunków w np. teście łosia w przypadku Dacii. Wygląda na to, że tematów jest więcej. Ale poddawanie ludzi takim badaniom naprawdę źle się kojarzy, zapewne nie tylko mi.
A co Wy o tym myślicie?
Krzysztof Gregorczyk; grafika: Demotywatory.pl
Najnowsze komentarze