We wrześniu do naszej redakcji trafił Citroën C4 „by Loeb” limitowana wersja kompaktowego coupe sygnowanego – oprócz szewronów – podpisem sześciokrotnego Mistrza Świata w rajdach samochodowych. Wersje „by Loeb” są na rynku już od wielu miesięcy, my mieliśmy odmianę po liftingu, w pięknym czerwonym kolorze zastrzeżonym dla rajdówek Citroëna, i z białymi felgami z lekkich stopów, które sprawiały, że auto rzucało się w oczy, jak mało które. Do tego naklejki na bokach auta, podpis Sebastiena w okolicach lusterek bocznych, spory spojler na pokrywie bagażnika, i auto – jak malowane! Aż miło było wsiąść.
Co ważniejsze – nie musieliśmy się obawiać, że C4-kę specjalnie ubrudzimy, bo ruszaliśmy za naszą zachodnią granicę, a na niemieckich autostradach trudno jest ubrudzić auto tak, jak to się momentalnie staje na naszych drogach.
Ustaliliśmy z Citroën Polska, że wypożyczonym z parku prasowego samochodem pojedziemy na Salon Samochodowy we Frankfurcie, ale będzie to element większej wycieczki, której zapisy znajdą się na naszych łamach. Plan wstępny obejmował dwa kluczowe punkty: IAA we Frankfurcie i Muzeum Peugeota w Sochaux we Francji, odległym od Frankfurtu o jakieś 380 km. Trzecim punktem, zależnym od tego, jak nam się uda zrealizować dwa główne, miała być turystyczna wizyta w bawarskim zamku Neuschwanstein.
Odebraliśmy auto z Al. Krakowskiej w Warszawie i ruszyliśmy do Łodzi, po Krzysia Roberta Mijala z firmy Vitesse – naszego specjalisty od tuningu, silników, zawieszeń, czyli ogólnie mechaniki motoryzacyjnej, a jednocześnie – języka francuskiego. Z Łodzi, już w pełnym składzie, ruszyliśmy na jedną z nielicznych polskich autostrad – do Strykowa, gdzie zaczyna się wschodni fragment trasy A2. I to niby autostrada, niby jakiś tam standard trzyma, ale tradycyjnie w Polsce ma tylko dwa pasy w każdym kierunku, trzy razy mija się bramki, na których trzeba wnieść opłatę (póki co 3 x 11 zł) za przejazd, kilkakrotnie trzeba się męczyć z ograniczeniami prędkości i zwężeniem do jednego pasa, bo trwa remont (na którym w wielu miejscach nic się nie dzieje…), a czasem można się nadziać na korek, co i nam się przydarzyło. Co gorsza – w pewnym momencie autostrada się kończy i trzeba pokonać mniej więcej 100-kilometrowy odcinek drogami niższej kategorii, żeby dotrzeć do granicy w Świecku. A tam…
A tam można wstąpić do restauracji przy stacji Orlen – niezła zupa grzybowa i parę innych dań, z którymi warto się zapoznać, to specjalność zakładu. Polecamy przed ruszeniem dalej – to ostatni bastion, gdzie można zjeść coś z polskiej kuchni ;-) My tak zrobiliśmy, a w tym czasie wymienialiśmy – już na spokojnie, nie w samochodzie – spostrzeżenia po pierwszych kilkuset kilometrach pokonanych Citroënem C4 „by Loeb”. Kilometrach zrobionych po polskiej „autostradzie” (to określenie chyba jednak trochę na wyrost…), ale i po drogach krajowych. I tu miłe zaskoczenie – niby usportowiona wersja C4-ki, ale zawieszenie ma całkiem miłe. Owszem – trochę sztywne, ale nie pozbawione komfortu. Raczej sprężyste, ale nie bezsensownie twarde. Tym samochodem naprawdę da się jeździć nawet po polskich drogach!
Noc zapadała coraz szybciej, nasza kolacja została wchłonięta, więc zatankowaliśmy jeszcze po naszej stronie i ruszyliśmy na niemieckie Autobahny. Jak w reklamie nowego Citroëna C5, tylko z drugiej strony, od wschodu, ruszyliśmy „na Berlin”. Oczywiście nie wjeżdżając do miasta, tylko omijając je jedną z jakże licznych u naszych zachodnich sąsiadów prawdziwych autostrad…
Wcześniej wysłuchaliśmy sugestii Krzysia Mijala, by odwrócić porządek podróży – najpierw skoczyć do Bawarii, potem do Sochaux, a na koniec sprawdzić, jak wygląda rynek motoryzacyjny na frankfurckich targach. Dlaczego właśnie tak? Krzysztof sprawdził prognozy pogody i doszedł do wniosku, że tak będzie sensowniej – ominiemy deszcze, które miały przelotnie nawiedzać okolice, w które się udawaliśmy.
Prognozy prognozami – nie zawsze się sprawdzają, ale postanowiliśmy spróbować. Za Berlinem ruszyliśmy więc na południe, w stronę Norymbergi i Monachium. Jechaliśmy całą noc, w cztery osoby na pokładzie, a auto napędzane 1,6-litrowym benzynowym silnikiem spalało całkiem przyzwoite ilości benzyny. Nie wiem, jak Krzysztof to robi, bo ja tak nie potrafię – w trasie, przy naprawdę normalnych prędkościach (wszak to niemieckie autostrady!) C4-ka „by Loeb” potrzebowała zauważalnie poniżej 7 litrów benzyny bezołowiowej na każde 100 kilometrów. To dobrze – wszak musieliśmy tę kasę wykładać z własnych pieniędzy, bo karty paliwowe naszych importerów nie działają za granicą :-(
O świcie zatrzymaliśmy się na jakiejś stacji benzynowej – Krzysztof stwierdził, że musi się trochę zdrzemnąć (jechał non stop od Łodzi i nie przewidywał oddania kierownicy komukolwiek… despota…). Reszta ekipy drzemała po drodze, więc my z Pawłem postanowiliśmy rozruszać kości, napić się kawy w stacyjnej knajpce, sprawdzić łączność z Internetem… Wszak na drzwiach restauracji było jakieś oznakowanie „Wi-Fi”… Niestety – co za wredny kapitalizm ;-) – płatne. Może na niemieckie warunki relatywnie tanie nawet, ale – o ile mnie pamięć nie myli – 8 euro za godzinę. Rozmyśliliśmy się więc ;-)))
Krzyś szybko zregenerował siły, ruszyliśmy więc dalej. Do zamku Neuschwanstein pozostało nam już tylko kilkadziesiąt kilometrów, jechaliśmy więc powoli – nie spodziewaliśmy się, że uda nam się tam wejść przed 9:00, a było dopiero koło 7:00. Nawigacja prowadziła nas bezbłędnie, czasem tylko pokazując, że jedziemy po terenach zielonych, ale to już na kilka kilometrów przed osiągnięciem pierwszego celu podróży.
Citroën C4 „by Loeb”, to kiedyś było auto oparte o wersję wyposażeniową VTS. Czyli bogata odmiana wzbogacona o elementy stylistyczne. Dziś „by Loeba” można kupić taniej, ale rezygnując z co poniektórych elementów standardowych, ewentualnie je dokupując. Właśnie „nasze” auto było takie zubożone. Z jednej strony mogło to powodować pewne frustracje – no jak to?! Przecież „by Loeb”, to powinna być topowa specyfikacja. Ale zaraz przyszło otrzeźwienie – wszak nie samym sercem podchodzimy do samochodów – biorące się z pytania – czy Sebastien w C4 WRC ma automatyczną dwustrefową klimatyzację?… ;-)
No właśnie – C4 „by Loeb” można dziś mieć oparte o podstawową (i tak dość bogatą) odmianę VTR. W efekcie na pokładzie będzie na przykład tylko manualna klimatyzacja, a za automatyczną dwustrefową trzeba dopłacić. Niewiele, ale jednak. Również komplet poduszek powietrznych wymaga dopłaty. U nas były :-) podobnie, jak radioodtwarzacz z CD/mp3. Z kolei ESP jest standardem tylko w wersji VTS, nawet w VTR Pack wymaga dopłaty.
Wyposażenie, to jednak drobiazg. Można sobie z wielu rzeczy zrezygnować, ale w wersji sygnowanej nazwiskiem mistrza kierownicy wypadałoby umieścić dobry silnik. Owszem – jednostka 1.6 VTi opracowana wspólnie przez PSA i BMW, to dobry silnik. Ale C4 „by Loeb” zobowiązuje. A raczej – powinno zobowiązywać… 122 KM, to niewiele w aucie kompaktowym dzisiejszych czasów, które w dodatku wygląda naprawdę zadziornie. Owszem – pozwala na miłą jazdę, bezstresowe wyprzedzanie w wielu sytuacjach drogowych, ale… to się nie powinno znaleźć w takim aucie! Osobiście uważam, że podstawowy motor wersji „by Loeb” powinien stanowić tenże silnik, ale w swojej mocniejszej wersji, 152-konnej THP. Nie można w tej chwili (przynajmniej nic o tym nie wiem) kupić dwulitrowego benzyniaka, a 175-konna odmiana silnika 1.6 też do C4-ki jeszcze nie trafiła :-( Nie mówiąc o mocniejszych jednostkach, którymi przecież PSA już dysponuje. Szkoda, naprawdę szkoda…
Moc i moment obrotowy generowane przez silnik muszą trafić na koła, a tu po drodze musi się pojawić skrzynia biegów. W Polsce, w realiach naszych dróg, pięć biegów czasem zdaje się wystarczać, ale kiedy rusza się do normalnych krajów, z autostradami, aż by się prosiło mieć do dyspozycji sześć przełożeń, nie licząc wstecznego ;-) Niestety w „naszej” C4-ce sześciu biegów do przodu nie było. Mimo to – jak już wspominałem – udawało nam się spalanie utrzymywać w ryzach, a naprawdę nie byliśmy zawalidrogami na niemieckich autostradach! Można to zobaczyć na jednym z poniższych zdjęć ;-)
Sama skrzynia biegów pracowała całkiem dobrze. Krzysztof nie skarżył się na jej precyzję (to on zrobił zdecydowaną większość kilometrów), czy drogę prowadzenia lewarka (ta zawsze mogłaby być krótsza, szczególnie w aucie usportowionym, ale już udowodniłem chyba, że sportowe w tej wersji były tylko dodatki…) – wszystko dobrze pasowało do rzeczywistego charakteru auta, które było trochę „pozerskie” – więcej udawało wyglądem, niż oferowało realnie. Ale to akurat cecha wielu samochodów i… ludzi ;-)
Krzysztof skarżył się za to na jakieś takie „zmulenie” silnika. Owszem – na pokładzie znajdowały się cztery osoby, a pod maską 122 KM, co oznaczało jedynie 30,5 KM na osobę (że o naszej masie nie wspomnę…), a to niewiele. Mimo wszystko jednak Krzyś uważał – znając charakterystykę pracującego przed nim silnika – że auto powinno zapewniać nieco więcej dynamiki, rozpędzać się szybciej. Może to i racja – wszak 122 KM, to nie tak znowu mało, ale przecież dzisiejsze auta są dość ciężkie :-( A masa potrafi bardzo skutecznie zabić to, co wydobywa się z silnika. Informacyjnie – C4 w testowane przez nas wersji waży (masa własna) 1.217 kg.
Co gorsza – w jakiś dziwny sposób na półmetku podróży, czyli w Sochaux, okazało się po nocnym postoju, że w C4 ubyło oleju silnikowego. Komputer pokładowy zasygnalizował, by sprawdzić jego poziom. Prawdę mówiąc nie sprawdzaliśmy na bagnecie w Polsce, ile go było, ale napis na centralnym wyświetlaczu nieco nas zaniepokoił. Ponieśliśmy więc maskę, wyciągnęliśmy bagnet i okazało się, że wszystko jeszcze jest w normie, acz postanowiliśmy na poziom tego jakże ważnego płynu szczególnie uważać. Norma bowiem była zachowana z niewielkim zapasem, a przed nami było jeszcze blisko 1,5 tys. km do Warszawy.
Później co trochę, przy każdym dłuższym postoju, kontrolowaliśmy na bagnecie poziom oleju i jego stan już się nie zmieniał. Albo więc długotrwała jazda autostradowa – najprawdopodobniej pierwsza w historii życia tego egzemplarza – zaowocowała jakimś nadmiernym zużyciem oleju, albo przed odbiorem auta poziom środka smarnego był już dość niski i komputer zasygnalizował jego spadek poniżej wartości progowej zadanej dla tego silnika. A może i jedno, i drugie – wszak gdy C4-kę odbieraliśmy z parku prasowego, to jej przebieg wynosił niewiele ponad 4 tys. km. Na wszelki wypadek kupiliśmy jednak litr oleju syntetycznego i dolaliśmy go do silnika, ale to już w Polsce.
Trzydrzwiowe nadwozie może się wydawać mało praktyczne dla czterech dorosłych osób, ale nikt z siedzących z tyłu nie narzekał na swoją pozycję. A jechał tam również człowiek o rozmiarach dość słusznych i wadze odpowiedniej do swego wzrostu. Bagażnik pomieścił bez problemów bagaże dla tychże czterech osób, a dało się tam jeszcze dorzucić nieco upominków dla rodzin pozostawionych w kraju ;-)
Materiały wykończeniowe Citroëna C4 „by Loeb” nie pozostawiają praktycznie nic do życzenia. Kolorystyka wnętrza wzbogacona o czerwień, odpowiednie przeszycia, szewrony wyhaftowane na zagłówkach, siateczka na siedzeniach, plastiki przypominające karbon, aluminiowe pedały, czy gałka dźwigni zmiany biegów – wszystko kojarzy się ze sportem i świetnie wygląda. Znakomicie wyprofilowane oparcia przednich siedzeń pozwalałyby na utrzymanie ciał kierowcy i pasażera nawet przy dużo mocniejszym silniku…
Pewnym mankamentem tej wersji jest charakterystyczna i piękna stylistycznie, ale nieco pogarszająca funkcjonalność tylna szyba z dużym spojlerem. Dość skutecznie ogranicza ona widoczność i to akurat na takiej wysokości, że nie wiecie, czy jedzie za Wami normalny samochód, czy może nieoznakowany radiowóz z wideorejestratorem… Jeśli jednak niespecjalnie często zdarza Wam się przekraczać dozwoloną prędkość, to problemów tego typu raczej nie odczujecie ;-) Widoczność do przodu i na boki nie pozostawia praktycznie nic do życzenia. Może tylko słupki A są tu drobnym wyjątkiem, ale niestety – sztywność konstrukcji ma tu pierwszorzędne znaczenie. Za to już lusterka nie będą Was ograniczać – zapewniają dobrą widoczność.
Czas na drobne podsumowanie.
C4 „by Loeb” w naszym redakcyjnym teście okazał się samochodem bardzo interesującym. Owszem – nie pozwalał na typowo sportowe szaleństwa głównie za sprawą za słabego do takiej wersji silnika, ale za to zachował mnóstwo praktyczności i sporą dozę komfortu. Na drogach polskich, ale i na autostradach za granicą (Niemcy, Austria, Szwajcaria i Francja), jego moc była wystarczająca, choć pozostawiała pewien niedosyt. Humor poprawiało nam jednak spalanie – średnie „na setkę” z całego testu oscylowało w okolicach 7,3 litra, co przy szybkich odcinkach z jednej strony, i zakorkowanych miastach i autostradach (zwłaszcza po drodze z Sochaux do Frankfurtu) z drugiej, okazało się całkiem dobrym wynikiem.
Czy warto kupić Citroëna C4 „by Loeb”? Cóż – dla wyglądu i funkcjonalności – niewątpliwie tak. Nawet w podstawowej wersji, bez specjalnych dodatków w wyposażeniu. Samochód wygląda naprawdę atrakcyjnie, ma spory bagażnik i oferuje całkiem niezłą przestrzeń w środku. Wyposażenie zapewnia to, co najpotrzebniejsze, choć prawdę mówiąc w standardzie jest odrobinę za mało, to jednak już kwestia indywidualnych potrzeb każdego nabywcy.
Jeśli jednak szukacie przede wszystkim sportowych wrażeń, to musicie sięgnąć po silnik 1.6 THP oferujący moc rzędu 150 KM. To i tak będzie dla Was niezbędne minimum, a przydałoby się naprawdę nieco więcej. Wszak zarówno konstrukcja, jak i na przykład fotele, na pewno zniosą spokojnie i 200 KM. No i zdecydowanie przydałaby się wtedy 6-biegowa skrzynia (dostępna seryjnie z motorem 1.6 THP 152 KM), co pozwoliłoby na zachowanie cienia przyzwoitości przy spalaniu ;-)
Tylko czy kupując auto sprawiające radość z jazdy człowiek myśli o wiecznym oszczędzaniu benzyny?… ;-)))
Tekst i zdjęcia: Krzysztof Gregorczyk
Dziękujemy Firmie Citroën Polska za udostępnienie samochodu do testu.
Citroëna C4 „by Loeb” testowali dla Was Krzysztof Robert Mijal i Krzysztof Gregorczyk
Za opiekę medyczną podczas testu dziękujemy Aptece NOVA z Kraśnika
Najnowsze komentarze